Twitter

Alaska to stan wyjątkowy

poniedziałek, 3 września 2007

Alaska to rzeczywiście wyjątkowej urody stan i miejmy nadzieję, że taki zostanie, bo to przede wszystkim przyroda, gdzie indziej prawie nieistniejąca. Płynęliśmy kiedyś fiordami norweskimi i uroda fiordów, niezależnie od tego, czy na Alasce czy w Norwegii, jest tak samo fantastyczna… to schodzenie gór do morza, granie światłem, kolory… Ale to, co dla mnie było tu inne, to – po pierwsze: pustkowie… ani śladu człowieka ani jego działalności, nawet linii elektrycznych nie ma, a po drugie: bezmiar tej przestrzeni. Fiordy norweskie można obejrzeć w jeden dzień, a tu… jedna noc – płyniemy, druga noc – płyniemy… przez Inner Passage, nie pełnym morzem, tylko środkiem, między tymi wszystkimi wyspami, gdzie można niemal dotknąć lasu… coś niewiarygodnego. Ta dzikość przyrody…

A te schematy, które mamy… Gdy wybierałam się na Alaskę, wszyscy mówili: oj, jak tam zimno! A tu pogoda dokładnie taka sama jak w Warszawie: 18-20° C… Kiedy byliśmy w parku narodowym Denali (to tam wznosi się Mt. McKinley, najwyższa góra świata – jeśli wziąć pod uwagę jej wysokość bezwzględną – szczyt wychodzący jakby prosto z morza), mieliśmy cudowną pogodę. Powiedziano nam zresztą, że jest dziesięć takich dni w roku: ani jednej chmurki. Myśmy naokoło tej góry latali samolotem i było to coś niewiarygodnego. Byliśmy kiedyś na safari w Afryce. I znów taki schemat: dzika Afryka – masa zieleni, piękne zwierzęta. I Alaska, kojarząca się z tym, że tutaj to tylko lodowce, zimo, szaro, ciemno. I nagle ta fantastyczna przyroda, pogoda i masa zwierząt w zasięgu ręki. Popłynęliśmy oglądać delfiny i przewodnik mówi: wiem, że wam się już nawet nie chce tego oglądać, ale tam, po lewej stronie widać wieloryby, a tam, po prawej, rekiny… To cudownie, że jest takie miejsce na świecie i daj Bóg, żeby oni to utrzymali w takim stanie dla następnych pokoleń.

Bałam się trochę tego statku, zamknięcia w gronie pasażerów (płynęło razem siedemset osób), którzy głównie jedzą, piją i grają w kasynie. Ale myśmy płynęli w świetnym, kilkuosobowym towarzystwie, a poza tym wszystko było tam tak świetnie zorganizowane, tyle dawało możliwości, każda sekunda była znakomicie przemyślana i zaplanowana. Kiedy u nas będziemy mieli taką organizację? Nie było chwili, by się zastanawiać, co dalej.

Zwykle było tak, że płynęliśmy przez noc, rano dopływaliśmy do któregoś z portów, wokół których były położone malutkie miasteczka, z widocznymi rosyjskimi wpływami, i tam każdy wybierał to, na co miał ochotę: jedni szukali brylantów (co drugi sklep – nie wiadomo dlaczego – oferował diamenty), inni oczywiście – to już wiadomo czemu – futer. Ale były i inne możliwości, np. łowienie ryb. Mnie udało się złowić srebrnego łososia, a mąż złowił także różowego. To był chyba najdroższy łosoś, jakiego w życiu jadłam. A do tego wielka frajda: co człowiek zarzucił wędkę, natychmiast coś wyławiał.

Największe wrażenie zrobiło na mnie właśnie łososie płynące na tarło, by wkrótce potem zginąć. Tyle ich, że w strumieniu woda aż bulgotała. A obok – siedzi niedźwiadek, który wyławia sobie jednego po drugim. Pach i już ma rybę. Zjada tylko tę część, którą najbardziej lubi, resztę wyrzuca i znowu – pach, już ma następną. Tak, największe wrażenie zrobiły na mnie właśnie te łososie i te niedźwiedzie.

Także cudowne, niesamowite ptaki – maskonury, z wielkimi dziobami w czerwone i błękitne pasy. Zupełnie fantastyczne. Płyniemy, a obok cała skała żyje, bo one tam mają swoje gniazda. Tak, przyroda i zwierzęta to największe wrażenie. Ale po to tam się przecież jedzie.

Byliśmy w muzeum w Anchorage, gdzie można zobaczyć, jak mieszkańcy Alaski funkcjonowali w tamtejszych warunkach, jaki był ich sposób na przeżycie tego wszystkiego. Nie da się przecież ukryć, że tam są trzy miesiące, kiedy jest jakieś światło, a potem robi się ciemno i bardzo zimno, stąd też tak niewielu ludzi decyduje się, żeby tam mieszkać. Można też tam obejrzeć całą historię regionu związaną ze złotem, bo jego odkrycie to był czas, kiedy Alaska zaistniała w szerszej świadomości, gdy dotarli tam pierwsi poszukiwacze. Zobaczyliśmy historię rozwoju miasta i tego, co się tam działo… poprzez rozwój domów publicznych. No bo byli tam ci poszukiwacze i dziewczyny, które dla nich pracowały… Taka subkultura, która właściwie zbudowała te miasta. My znamy poszukiwanie złota od tej jakby etosowej strony, a od środka to tak to nie wyglądało. Połowa ludzi poginęła, zanim tam dotarła, była straszna bieda. Oczywiście byli tacy, którym się udało, ale cała reszta ginęła z głodu, z zimna, z wycieńczenia. Jak to zwykle bywa: za historiami, które potem są sprzedawane na okładkach, kryje się cała proza życia.

Fantastyczny był pociąg, którym jechaliśmy przez góry – tam, gdzie świat trochę stanął w miejscu. Te miasteczka żyjące głównie z turystyki, gdzie po sezonie czeka się do następnego lata. Do tego ryby, owoce morze, wydobycie ropy… Spotkaliśmy dziewczynę, która robiła biżuterię. Ona trzy czwarte roku pracuje, żeby potem w ciągu trzech miesięcy coś z tego sprzedać. Bez turystki tam by się żyć nie dało, no bo ilu ludzi może pracować przy wydobyciu ropy czy przy łowieniu ryb. I zresztą widać, jak oni tam bardzo konsekwentnie budują cały przemysł oparty na turystyce, jak w tym współdziałają władze lokalne, właściciele wszystkich statków i biur podróży. Nic nie dzieje się tam przypadkowo.

Konfederacja LewiatanStowarzyszenie Kongres KobietEFNI