Twitter

Nika i jej rewolucje

wtorek, 25 października 2011

Nika i jej rewolucje

O kobietach w biznesie, mężczyznach w polityce oraz o tym, dlaczego jej mąż zakręca słoiki, opowiada Henryka Bochniarz, szefowa największej w Polsce organizacji pracodawców prywatnych i współzałożycielka Kongresu Kobiet, w rozmowie z Michałem Matysem

Czy biznesmen powinien być bezwzględny?
W pewnym sensie tak. Jeśli chce coś osiągnąć, zarabianie pieniędzy powinno go napędzać. Po to, aby jego firma była coraz większa i potężniejsza.

A Pani?
Nie jestem bezwzględna. Ważniejsze jest dla mnie to, z kim pracuję, niż to, czy zarobię kolejny milion. Nie ma we mnie pazerności. Pociągają mnie wielkie projekty, w których mogę realizować to, co wymyślę. Zaczęłam to robić, gdy w 1991 roku zostałam ministrem przemysłu. Potem prowadziłam własną firmę doradczą Nicom. Prywatyzowaliśmy, restrukturyzowaliśmy, zmienialiśmy kraj. Budowaliśmy wolny rynek i demokrację.

Jak udało się zostać jedną z najbardziej wpływowych kobiet w polskim biznesie?
Dzięki konsekwencji. Gdy coś zaczynam, nigdy nie odpuszczam. Sama w sobie najbardziej lubię tę cechę.

Czy lekceważono Panią jako kobietę?
Pamiętam zaskoczenie, gdy zostałam ministrem przemysłu. Moje nazwisko nie kończy się na -ska i przez pewien czas dostawałam pisma i zaproszenia zaadresowane: Henryk Bochniarz. Gdy po raz pierwszy weszłam do gabinetu, okazało się, że mam wspólną łazienkę z Adamem Glapińskim, ministrem budownictwa, który urzędował przez ścianę. Nikt wtedy nie przewidywał, że to stanowisko może objąć kobieta!

A jak zachowywali się szefowie firm, czy związkowcy, do których jechała Pani, aby gasić strajki?
Robili wielkie oczy! Starali się nie używać nieparlamentarnych słów i hamować emocje. Paradoksalnie to, że byłam kobietą działało na moją korzyść. Pomagał mi efekt zaskoczenia. Potem okazywało się, że mam coś do powiedzenia i dokładnie wiem, co chcę zrobić. Pamiętam strajk w Mielcu, gdzie udało mi się dogadać ze związkowcami. Oni tam po prostu nie wiedzieli, co z tą babą zrobić.

Musiała być Pani twardsza od mężczyzn?
Nie mam poczucia, że nie mogłam czegoś zrobić, bo jestem kobietą. Ale wymagało to niesamowitej determinacji. Mężczyzna na moim miejscu mógłby osiągnąć to samo o wiele mniejszym wysiłkiem. Bycie kobietą ogranicza. Prowadzenie domu i wychowanie dzieci spada na kobietę. To praca na drugi etat. Paradoksalnie, w PRL kobiety miały większe szanse, niż obecnie, na godzenie życia zawodowego i prywatnego. Przy zakładach działały żłobki i przedszkola. Dziś, jeśli młoda kobieta chce rodzić dzieci, musi często zrezygnować z kariery.

Dlatego po rewolucji ekonomicznej zaangażowała się Pani w rewolucję obyczajową?
Można to tak nazwać. Kongres Kobiet to wielki ruch społeczny. Powstał w 2009 roku. Do Sali Kongresowej w Warszawie przyjechało cztery tysiące kobiet. Mówiły jednym głosem, mimo dzielących je różnic. Były prezydentowe Maria Kaczyńska i Jolanta Kwaśniewska. Nikt się nie spodziewał, że może się to zdarzyć w kraju, w którym trwa polityczna wojna i wszyscy na siebie naskakują.

W ciągu roku doprowadziły Panie do przegłosowania przez Sejm ustawy „parytetowej”. Niezła skuteczność!
Walczyłyśmy o to, aby w każdych wyborach kobiety miały zagwarantowane połowę miejsc na listach kandydatów. Udało się przeforsować 35 procent. Nie zmieni to polityki z soboty na niedzielę, ale to i tak rewolucja. Wystarczy, aby przebić się ze swoim komunikatem i nie roztopić w tłumie mężczyzn. Zresztą, od samej ustawy ważniejsze jest to, że w możliwość zmian uwierzyły tysiące kobiet. Będzie ich przybywało w polityce i w biznesie.

Dlaczego to takie ważne, aby było ich więcej?
Więcej kobiet w zarządach firm i w polityce będzie oznaczało większą efektywność. Jedną z przyczyn ostatniego kryzysu na świecie było to, iż najważniejsze decyzje w sektorze finansowym podejmowali mężczyźni, którzy kończyli te same uczelnie, grali ze sobą w golfa i żyli w takim wspólnym kokonie. Badania dowodzą, że aby ograniczyć ryzyko powtórki, potrzebna jest różnorodność. W Stanach Zjednoczonych chodzi o kolor skóry, pochodzenie. U nas o kobiety, które przez lata były odsunięte na bok. Według badań, w Polsce są szefami tylko w sześciu procentach dużych spółek giełdowych.

Zrobiło się o Was głośno na świecie.
Kobiety z podobnych organizacji na całym świecie zachodzą w głowę, jak to robimy, że jesteśmy tak skuteczne. W części krajów Unii Europejskiej takie standardy już istnieją, w innych dopiero zaczyna się mówić o zagwarantowaniu kobietom stałej liczby miejsc na listach wyborczych do europarlamentu.

Stąd pomysł na III Europejski Kongres Kobiet we wrześniu 2011 roku?
Tak. W okresie, gdy Polska przewodniczy Unii postanowiłyśmy zaprosić kobiety z całego kontynentu i pochwalić się naszymi osiągnięciami, pokazać, że Polska nie jest wyłącznie parafialna i katolicka.

Bywa Pani w Świebodzinie?
Urodziłam się tam. Ostatni raz byłam, gdy jechałam do Zielonej Góry. Specjalnie po to, aby zobaczyć pomnik Chrystusa. Ale ciemno było i go nie zauważyłam...

Nie zauważyła Pani największego na świecie posągu Chrystusa Króla Wszechświata?
Nie imponują mi rzeczy, które są największe. Ale podobno to świetny pomysł biznesowy. Wokół powstały restauracje, hotele. Ludzie mają nowe miejsca pracy.

Jezus zmienił region?
Wcześniej niewiele się tam działo.

Pamięta Pani Świebodzin z dzieciństwa?
Nie, miałam kilka miesięcy, gdy rodzice przenieśli się do Zielonej Góry.

A Zieloną Górę?
Pamiętam dwa zapachy: benzyny i żużla. Benzyny, bo ojciec prowadził stację obsługi samochodów i wciąż w nich grzebał. Był na ich punkcie absolutnym wariatem. Żużla, bo ojciec fascynował się tym sportem i zabierał mnie na wszystkie wyścigi.

Podobno ojciec miał czerwonego kabrioleta, którym Panią woził?
Mama była zrozpaczona, że on wkłada wszystkie pieniądze w samochody. Robił składaki. Jeden z nich to ten cudny kabriolet. Jeździliśmy nim na zloty innych składaków do Warszawy. Ale ojcu coś w nim nie wyszło i pod większą górę musiał wjeżdżać tyłem. Przez ileś lat żyłam w przekonaniu, że wszystkie samochody muszą w taki właśnie sposób pokonywać wzniesienia.

Przeczytałem, że ojciec - powstaniec warszawski - poznał matkę w obozie w Niemczech?
Tak. Trafiła tam z Wołynia, na przymusowe roboty. Mama urodziła mnie dwa lata po wojnie. Miała wtedy 18 lat i była krawcową. Nauczyłam się od niej i sama szyłam. Na kupowanie odzieży nie było nas stać. Mama była ambitna. Poszła na studia, już po mnie, jako dorosła kobieta. Skończyła prawo w Poznaniu. Miała bardzo dobre wyniki i kto wie, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby to były inne czasy.

Jak wychowywali Panią rodzice?
Nie pamiętam, aby mówili mi, co mam robić lub, o której mam wrócić do domu. Sama wiedziałam. Czułam się odpowiedzialna za rodzeństwo: młodszego o dwa lata brata i młodszą o pięć lat siostrę. Nie wierzę w skuteczność nakazów i zakazów. Nie miałam ich w domu i tak samo postępowałam wobec własnych dzieci.

Kiedy uświadomiła sobie Pani, że sytuacja kobiet jest gorsza niż mężczyzn?
Prawdę mówiąc, uświadomiłam to sobie po latach. W domu o tym nie dyskutowaliśmy. Dzieliliśmy obowiązki po równo, mieliśmy demokratyczny układ. Mama postrzegała swoją rolę tradycyjnie.

Czy jako dziewczyna miała Pani gorszy start?
Nie miałam takiego poczucia. Chodziłam do żeńskiej klasy. Było nas czterdzieści dziewczyn. To powodowało inne zachowania. Nie konkurowałyśmy o chłopaków, którzy w klasach koedukacyjnych są szefami, ale same między sobą o przewodzenie grupie. Coś w tym jest, że wiele kobiet, które zrobiły karierę, kształciło się w żeńskich szkołach. Miałyśmy fantastyczną nauczycielkę polskiego, która wyciągała nas do teatru. Przesiadywałyśmy na próbach, chodziłyśmy na wszystkie premiery. Przypadek zrządził, że do Zielonej Góry przyjechał Marek Okopiński, wybitny reżyser. Objął dyrekcję teatru i sprowadził wielu świetnych aktorów. Po spektaklach urządzałyśmy wielkie debaty intelektualne. W domu zaanektowałam w tym celu strych. Pałaszowałyśmy tam chleb ze smalcem i gadałyśmy przy świecach. Szczęście, że się nie spaliłyśmy...

Teatr zmienił Pani życie?
Tak. Dzięki niemu kupiłam pierwszą książkę w naszym domu. Ojciec chodził wcześnie spać i gasił światło. Czytałam z latarką pod kołdrą. Dlatego noszę okulary minus osiem i pół.

Co Pani czytała?
Co popadło. Lubiłam serię NIKE. Książka, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, to „Wielki Gatsby” Francisa Scotta Fitzgeralda.

To powieść o amerykańskim kapitaliźmie z początku XX wieku, o ułudzie mitu „od pucybuta do milionera”. Czytając marzyła Pani o Ameryce?
Absolutnie nie. To był świat wielkich przyjęć w rezydencjach Nowego Jorku. Wydawał się nierealny i całkowicie poza moim zasięgiem. Zobaczyłam go po latach. Pojechałam do przyjaciółki, która ma dom na Long Island, tam gdzie dzieje się akcja powieści. Całymi dniami chodziłam wokół i myślałam. Uświadomiłam sobie, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia, dzieciństwo, szkoła i lektury mogą wpłynąć na dalsze życie.

Ciąg dalszy był taki, że wymyśliła Pani nagrodę NIKE, najważniejszą polską nagrodę literacką. Czy to prawda, że miała nazywać się od Pani imienia?
Tak było. Adam Michnik proponował Nika - zdrobnienie od Henryki. Uznałam, że to przesada. Wolałam Nike - od bogini zwycięstwa oraz od serii wydawniczej, którą tak lubiłam. Samą nagrodę wymyśliłam po wizyce w Londynie. Byłam tam na wręczeniu Nagrody Bookera, najważniejszej brytyjskiej nagrody literackiej. Sponsorował ją koncern spożywczy. Miałam wtedy własną firmę, ale potrzebowałam partnera w mediach, aby o nagrodzie wszyscy mówili. Poszłam więc do „Gazety Wyborczej” i Adama Michnika. „Gazeta” całkowicie przejęła nagrodę, gdy odchodziłam z Nicomu.

Wróćmy do Zielonej Góry. Skończyła Pani liceum, pasjonowała literaturą i ... wylądowała w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (SGPiS) w Warszawie.
Miałam zostać nauczycielką polskiego w Zielonej Górze. Warszawa była jedynym miejscem, dokąd można było uciec. Mieszkał tam brat mojego ojca, Zbigniew Janusz Kamecki. Przyjeżdżał do nas i opowiadał o fascynującym świecie, którego nie znałam. Podróżował za granicę. Był profesorem na wydziale handlu zagranicznego SGPiS. Postanowiłam tam zdawać.

Warszawa spodobała się Pani?
Nie od razu. Pierwsze dwa lata wspominam jak koszmar. W Zielonej Górze byłam świetną uczennicą, przewodniczącą klasy. W Warszawie poziom edukacji był wyższy. Nadrobienie braków wymagało niesamowitego wysiłku. Przeżywałam słabe stopnie i chorowałam. Pierwszy rok ledwie zaliczyłam, chyba cudem boskim!

Czuła się Pani w stolicy jak zagubiona dziewczyna z prowincji?
Handel zagraniczny na SGPiS był zdominowany przez dzieci z „dobrych rodzin”. Były bogate, mówiły płynnie językami obcymi, wyjeżdzały z rodzicami na placówki dyplomatyczne. A ja? Bieda z nędzą. Mieszkałam w akademiku w ośmio osobowym pokoju. Z Zielonej Góry wyjechałam za granicę tylko raz - do NRD - z zespołem pieśni i tańca, w którym występowałam.

Tańczyła Pani?
W Zespole Ziemi Lubuskiej. Krakowiaki, mazury, oberki i polonezy. Do dziś uwielbiam. Jedne z najmilszych wakacji spędziłam u siostry, która ma szkołę tańca w Toronto. Tańczyłam z mężem od rana do nocy, przez tydzień.

Po dwóch latach studiów okazało się, że SGPiS to strzał w dziesiątkę.
Mieliśmy znakomitych profesorów, na wykłady przyjeżdżali ludzie z Europy Zachodniej. To było okno na świat.

Studiowała Pani na tym samym roku z Leszkiem Balcerowiczem, twórcą warszawskiej giełdy Wiesławem Rozłuckim, bankowcami Grzegorzem Wójtowiczem i Bogusławem Kottem. Czy znajomości z uczelni pomagają w życiu?
Oczywiście, że tak. Każdy poszedł własną ścieżką, ale spotykaliśmy się w różnych momentach życia. Tak to jest: ludzie którzy razem do czegoś dochodzili, mają do siebie zaufanie. Na uczelni współpracowałam z ludźmi z różnych roczników, na przykład z Danutą Huebner. Dzięki temu, gdy była unijną komisarz, łatwiej mogłam do niej dotrzeć i przekonywać do wspólnych przedsięwzięć.

Zapisała się Pani do Partii. Uwierzyła Pani w system?
Na ostatnim roku studiów wyszłam za mąż i urodziłam syna. Gdy miał półtora roku, poszłam do pracy w Instytucie Koniunktur i Cen Handlu Zagranicznego. Znałam tam sporo osób z uczelni. Zaczęłam pracę w 1972 roku, do partii wstąpiłam sześć lat później. Uważałam, że żyjemy w socjalizmie i nie da się tego zmienić. To był okres Gierka, wydawało się, że będzie lepiej. Myślałam o tym, co można poprawić.

W jednym z wywiadów powiedziała Pani: „zabrakło mi wyobraźni”.
Na pewno. Gdybym wyrastała w innym środowisku, może znalazłabym się na barykadach. Ale pochodziłam z robotniczej rodziny, długo nie wiedziałam nawet o Katyniu, choć powinnam. Miałam małe dzieci i rewolucja nie była mi w głowie.

Rodzina jest dla Pani najważniejsza?
Wychowanie dzieci to największa inwestycja. Ale też fantastyczne doświadczenie. Mam bliskie relacje z synem Pawłem i córką Joanną. Daliśmy im z mężem dobry przykład, jak dbać o uczucia, bo doczekaliśmy się dziewięciorga wnucząt.

Jak poznała Pani męża?
Na uczelni, w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Był przewodniczącym komisji nauki, a ja – sekretarzem. Gdy się pobraliśmy, mąż pracował już jako asystent. Zamieszkaliśmy w wynajętym pokoju, na dwunastu metrach kwadratowych. Oboje byliśmy z ubogich rodzin i nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc. Przeszliśmy przez to wspólnie i dzięki temu zbudowaliśmy trwałą, głęboką więź.

Podobno od dwudziestu lat są Państwo małżeństwem na odległość?
To prawda. W 1985 roku dostałam stypendium Fulbrighta i wyjechaliśmy do Stanów, do Minneapolis. Chcieliśmy rozpocząć tam nowe życie. Mąż dostał pracę na uniwersytecie. Ale jako stypendystka musiałam na pewien czas wrócić do kraju. Wszyscy żegnali mnie jakbym jechała na wojnę. Gdy byłam już w Polsce, nadszedł 1989 rok i upadł komunizm. Założyłam własny biznes, który mnie wciągnął, a potem poszłam do rządu.

Przypadek zadecydował, że została Pani w Polsce?
Absolutny przypadek. Mąż z kolei, na fali zachwytów nad Polską, założył w Stanach centrum transformacji dla krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Do dziś toczymy dyskusję, kto i dokąd ma się przeprowadzić.

To chyba trudne: być z mężem razem i osobno?
Teraz już łatwiej. Dzieci poszły na swoje. Są e-maile, Skype. Mamy kontakt na bieżąco. Z drugiej strony, oboje jesteśmy silnymi osobowościami. Moja asystentka twierdzi, że gdybyśmy dłużej byli ze sobą w jednym miejscu to....

... by się Państwo pozabijali?
Coś w tym stylu. Drobiazgi potrafią zepsuć każdy związek. Mąż jest niesamowitym pedantem. Jeśli wkłada coś do lodówki, to musi być zakręcone. Ja jestem szybka i zwykle wkładam niezakręcone. To był nieustający problem. Teraz, jak jadę do Stanów, to mogę sobie przez tydzień pozakręcać. Z kolei, jak on tu przyjeżdża i znajdzie coś niezakręcone, to sobie zakręci, ale też się nie przejmuje. Cenimy wspólnie spędzany czas. Wszystkie te bzdury, które zajmują sporą część życia i nerwów, dla nas nie istnieją.

Ile dni w roku spędzają Państwo razem?
Około trzech miesięcy. Mąż przyjeżdża zwykle w czerwcu, gdy kończy się rok akademicki. Jest na każde święta. Razem spędzamy wakacje.

W jaki sposób założyła Pani swój pierwszy biznes?
W 1988 roku Bank Światowy szukał współpracowników, aby przygotowywali analizy potrzebne do udzielania Polsce kredytów. Namówiłam mój instytut, aby powołał do tego osobną spółkę. Nazywała się Proexim. Pracowaliśmy po 12 godzin dziennie, ale zyski były dzielone między wszystkich w instytucie. Pieniądze dostawali także ci, którzy z nami nie pracowali. Uważałam, że to niesprawiedliwe i zaproponowałam prywatyzację Proeximu. Gdy mi odmówiono, opuściłam go z grupą współpracowników.

Poszło o pieniądze?
Pieniądze, które były konsekwencją ciężkiej pracy. W 1990 roku założyłam własną firmę doradczą Nicom Consulting. Ludzie, z którymi zaczęłam wtedy pracować, są ze mną do dzisiaj.

Kilka miesięcy potem, w 1991 roku, zadzwonił premier Jan Krzysztof Bielecki. Zaproponował, aby została Pani ministrem przemysłu i handlu.
Bankrutowała fabryka traktorów Ursus, strajkowali związkowcy. „Sama Pani rozumie, trzeba posprzątać” – powiedział premier. Nie mogłam odmówić.

Czy znała Pani wcześniej Bieleckiego?
Nie. Podobno słyszał moje wystąpienie na jakiejś konferencji o restrukturyzacji sektora państwowego. Zwrócił na mnie uwagę i dowiedział się, kim jestem.

Wtedy tak po prostu zostawało się ministrem?
Ławka kandydatów była krótka. Niewielu miało wiedzę, doświadczenie i znało realia wolnego rynku na Zachodzie. To były zupełnie inne czasy. Nie było układów politycznych, partie dopiero się tworzyły.

Dlaczego w Ursusie nie udało się posprzątać?
Udałoby się, ale po kilku miesiącach rząd upadł. W 1991 roku pracowaliśmy pod ogromną presją. Ludzie byli zniecierpliwieni, czekali na efekty reform. Co chwilę wybuchały strajki, awantury. Przychodziłam do domu o drugiej w nocy, wychodziłam o szóstej rano. Mimo to żałuję, że to trwało tak krótko. Miałam wiele rozpoczętych projektów.

Nikt nie chciał ich dokończyć?
Każdy kolejny rząd uważał, że przed nim wszystko było bez sensu. To jeden z największych naszych problemów. Niektórym wydaje się, że mamy już gospodarkę rynkową. Nieprawda! Nie udało się dokończyć koniecznych zmian, na przykład prywatyzacji. Największy bank, największa firma ubezpieczeniowa czy naftowa są wciąż państwowe. Co z tego, że są na giełdzie? Wiadomo, że państwo w nich miesza.

Pani firma Nicom doradzała kolejnym rządom jak prywatyzować.
Rzeczywiście, miałam wpływ na to, jak zmienia się Polska. Prywatyzowaliśmy z dala od polityki, bez awantur, z korzyścią dla kraju i pracowników. Najlepszy przykład to Gdańska Stocznia Remontowa. Inne stocznie padły, ta ma dobre wyniki. Mam z tego ogromną satysfakcję. Podobnie jak z prywatyzacji Banku Zachodniego.

Doradzała Pani także w sprzedaży Telekomunikacji Polskiej. W 2000 roku Francuzi zapłacili za nią 18,6 mld zł. Jest Pani zadowolona?
Można było najpierw zdemonopolizować rynek i dopiero potem prywatyzować Telekomunikację, ale dostaliśmy od rządu jasne wytyczne: najważniejsza jest cena, bo mamy dziurę budżetową.

Rozczarowali Panią politycy?
Tak. Mamy negatywaną selekcję do polityki i administracji. W rezultacie marnujemy kolejne szanse rozwoju.

W jaki sposób?
Bez dobrej administracji nie da się realizować wielkich projektów. Dlatego właśnie nie dajemy sobie rady z autostradami. Na początku transformacji wystarczyła przedsiębiorczość. Ludzie zakładali sklepy, przedsiębiorstwa. Aby przeskoczyć do następnego etapu, potrzebna jest współpraca władz z przedsiębiorcami.

Dlaczego jej nie ma?
Bo relacje między polityką a biznesem są chore. Na skutek afer pojawił się strach przed wspólnymi kontaktami. Jestem szefem największej organizacji pracodawców prywatnych w Polsce. Rozmawiałam z moim kolegą z takiej samej organizacji w Niemczech. Zdarza się, że kanclerz Angela Merkel rozmawia z nim telefonicznie kilka razy dziennie. To normalne, gdy jest kryzys. Ale ja nie pamiętam, abym przez cztery ostatnie lata rozmawiała przez telefon z naszym premierem.

Bank Światowy twierdzi, że warunki do prowadzenia biznesu są w Polsce gorsze niż na Białorusi.
Polska jest krajem sukcesu, ale mógłby on być jeszcze większy, gdyby rozwiązania ustawowe bardziej sprzyjały przedsiębiorczości. Uważam, że władzę sprawuje się po to, aby realizować to, co daje szanse rozwoju. Władza dla władzy jest bezużytczna. To nie jest usprawiedliwienie, że za chwile mamy kolejne wybory.

W 2005 roku kandydowała Pani na Prezydenta RP. Po przegranej powiedziała Pani, że „polityka jest bardziej dzika od biznesu” oraz, że „jest jak wojna”, która wciąga mężczyzn. Jest tak źle?
Na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które były w polityce i potrafią zaistnieć gdzie indziej. Większość nie ma powrotu. Nie można z nimi porozmawiać o żadnej książce, poza polityką niewiele ich interesuje. Żyją we własnym świecie. Polityka ich wciąga i naprawdę uważają, że jest najważniejsza. Wirówka nonsensu!
Gdy ja startowałam w kampanii prezydenckiej, wiedziałam, że muszę mówić sensownie, bo za chwilę mogę wrócić do biznesu. Spora część polityków nie ma do czego wrócić i to ich ogranicza.

Zebrała Pani 1,26 procent głosów. To osobista porażka?
Liczyłam na trzy do pięciu procent głosów, ale nie żałuję startu. Poprosił mnie o to Tadeusz Mazowiecki i Demokraci. Postanowiłam wykorzystać kampanię do tego, aby tłumaczyć ludziom, czym jest gospodarka wolnorynkowa i że nie wszyscy biznesmeni to oszuści i złodzieje. Wiedziałam, że moja krucjata kraju nie nawróci, ale nie miałam pojęcia, że stopień niewiedzy jest tak zastraszający. Postanowiłam, że zaangażuję się w edukację.

I zaangażowała się Pani?
Na wsi pod Olsztynem, gdzie mam dom, założyłam fundację Prymus. Nie mam jednak tyle pieniędzy, aby dać stypendium każdemu dziecku. Dostają je te, które mają dobre stopnie i działają społecznie. Na święta, na koniec roku, wygłaszam do nich zawsze to samo przesłanie: Wszystko zależy od was, wasze życie jest w waszych rękach, polegajcie na sobie. Dzieciaki są fantastyczne, ale niektóre z nich nie były nawet w Olsztynie, a co dopiero w Warszawie. W tym roku przywiozłam je do Centrum Nauki Kopernik i kina Imax.

Czy biznesmen powinien dzielić się z innymi?
Absolutnie tak. Ci, którzy koncentrują się tylko na tym, aby mieć więcej, są krótkowzroczni. Świat obróci się przeciwko nim. Gdy pierwszy raz przyjechałam na „moją” wieś, wszyscy patrzyli na siebie wilkiem. Postanowiłam coś z tym zrobić. Skrzyknęłam sąsiadów. Razem wyremontowaliśmy szkołę, zrobiliśmy boisko, zmieniliśmy sołtysa. Została nim prawosławna Ukrainka, świetna dziewczyna. Po mojej fundacji powstały następne. I nagle wieś się zmieniła.
W Stanach to powszechne. Pamiętam, jak z mężem i dziećmi żyliśmy z mojego stypendium - tysiąca dolarów. Klepaliśmy biedę, ale dawaliśmy dziesięć dolarów na filharmonię i pięć na publiczne radio. Taki był zwyczaj. Na co innego stać Rockefellera, na co innego kogoś, kto ma niewiele. Ale każdy może coś zrobić.

To nie jest powszechna postawa wśród naszych biznesmenów.
Staram się to zrozumieć. Ciężko pracują, ponoszą ryzyko. Przyjdzie czas, że będą się dzielić.

Kiedy?
To zależy od tych, którzy nadają ton. W czasie, gdy wokół tyle się zmienia, ludzie oczekują, że ktoś im wskaże drogę i będą mieli za kim pójść. Po to mamy przywódców, liderów.

Ale czy mamy wystarczającą liczbę takich liderów?
Obawiam się, że nie. Panuje polityka „tu i teraz”. Trwanie przy władzy stało się głównym celem. Tymczasem Polska jest w trakcie prezydencji w Unii Europejskiej i powinna mieć coś do zaproponowania.

Dlatego pod koniec września organizuje Pani międzynarodową debatę na temat przyszłości Unii - Forum Nowych Idei w Sopocie?
Osiągnęliśmy sukces i mamy pełne prawo, aby zabrać głos. W 2009 roku byliśmy „Zieloną Wyspą”, jedynym krajem w Europie, który zanotował wzrost gospodarczy. To był wyjątkowy moment. Ale nie potrafiliśmy wypromować się na zewnątrz. Tak samo, jak z Marią Skłodowską-Curie. Przeżyłam szok na szczycie kobiet w Istambule. Niemal każde wystąpienie zaczynało się tam od stwierdzenia: „Ona jest moim wzorem”. W Polsce zrobiliśmy z niej umęczoną kobietę w grubych okularach i zapomnieliśmy. A przecież pod każdym względem to była rewolucjonistka!

Po przegranych wyborach wylądowała Pani w Boeingu.
Sama się tego nie spodziewałam. W 2005 roku, gdy kończyłam kampanię, zwrócił się do mnie przedstawiciel Boeinga. Gdy pojechałam do Stanów, zobaczyłam linię produkcyjną samolotów i ludzi, którzy tam pracują, spodobało mi się. W 2006 roku objęłam funkcję prezesa Boeinga na Europę Środkowo-Wschodnią.

Czy Polska jest ważna dla Boeinga?
Tak. LOT jako pierwsza linia w Europie dostanie Dreamlinery 787. Pierwszy ma przylecieć w 2012 roku. To lekkie, ciche i oszczędne samoloty. Sami też mamy coś do zaoferowania Boeingowi.

Co takiego?
Części do samolotów. Dostawcami sa zakłady w Mielcu. Poza tym, Polacy odegrali ważną rolę w rozwoju amerykańskiego przemysłu lotniczego. Syn polskiego emigranta Frank Piasecki skonstruował śmigłowiec transportowy Chinook. Powinniśmy się tym chwalić! Namówiłam Muzeum Lotnictwa w Krakowie na wystawę poświęconą polskim konstruktorom. Na otwarcie zaprosiłam córkę Franka Piaseckiego, przedstawicielkę zarządu Boeinga.

Kiedy znalazła Pani czas na organizowanie rewolucji obyczajowej i Kongresu Kobiet?
Pomogły mi koleżanki z Klubu 22. To nieformalne stowarzyszenie niezależnych kobiet. Grono jest różnorodne. Spotykamy się raz w miesiącu, w domu jednej z nas. Coś gotujemy lub zamawiamy catering i dyskutujemy. Żartuję, że to największa kobieca „mafia” w stolicy.

Brzmi tajemniczo.
Ale pomysł był prosty. Klub 22 założyłam, gdy odchodziłam z ministerstwa. Chodziło o to, aby kobiety różnych zawodów i opcji politycznych mogły swobodnie wymieniać opinie. Usiadłyśmy z Basią Labudą, późniejszą minister w kancelarii prezydenta i zrobiłyśmy listę. Na początku było nas 22. Trochę osób z polityki, dziennikarki oraz Kora, którą poznałam w programie telewizyjnym „Bezludna wyspa”. Miałyśmy sobie wiele do powiedzenia. Odbyło się następne spotkanie, a potem następne. I tak od dwudziestu lat. W Klubie 22 poznałam Magdę Środę, byłą pełnomocnik rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. To miało na mnie ogromny wpływ.

Jaki?
Zaczęło się od rozmowy o tym, że na imprezach z okazji 20 lat polskiej transformacji mówi się tylko o mężczyznach. To oni zrobili rewolucję, prywatyzację i transformację. Kobiety w tych wspomnieniach nie istniały. Aby pokazać, co wniosły, zaczęłyśmy planować seminarium, potem - konferencję. To wciąż rosło i rosło. W końcu zorganizowałyśmy Kongres Kobiet.

A Gabinet Cieni?
Zwykle na 8. marca robiły to gazety. Pomyślałyśmy, że tym razem przygotujemy to same. Dziennikarze przyszli z nastawieniem, że to będzie żart. Tymczasem Danuta Huebner, jako premier, wygłosiła poważne przemówienie. Potem wystąpiły kandydatki na ministrów, w tym ja, jako wicepremier i minister przedsiębiorczości. Dziennikarze nie wiedzieli, co o tym myśleć, a my miałyśmy tak przygotowany program, że mogłyśmy pójść do siedziby URM w Alejach Ujazdowskich i zacząć rządzić. Zresztą premier nas nawet zaprosił na poważną rozmowę. Pytał, jakie mamy propozycje. Postanowiłyśmy, że jako jedyny polityk będzie gościem na III Europejskim Kongresie Kobiet. Nie mam pojęcia, jak to się dalej potoczy.

 

Konfederacja LewiatanStowarzyszenie Kongres KobietEFNI