Twitter

Gospodarce deklaracje nie wystarczą

czwartek, 22 marca 2007

Niekontrolowany wzrost płac i 10-procentowy deficyt budżetowy – to cena, jaką płacą Węgrzy za odkładanie reformy finansów publicznych. Powinniśmy uczyć się na ich błędach. Dlatego polski rząd nie może poprzestać na powierzchownych i de facto już istniejących rozwiązaniach ograniczających bariery rozwoju firm, mocno na wyrost nazywanych pakietem, lecz jak najszybciej uruchomić dawno postulowane przez przedsiębiorców reformy, bez których okres dobrej koniunktury gospodarczej zostanie zmarnowany.

Jaką koncepcję polityki gospodarczej ma obecny rząd? Ani eksperci, ani przedsiębiorcy, ani zwykli obywatele nie byli dotąd w stanie klarownie odpowiedzieć na to pytanie. Główny przekaz płynący w tej sprawie od premiera i jego ministrów, a także od prezydenta, nie jest czytelny. Przedsiębiorcy oceniali, że główną misją obecnej ekipy rządzącej było przychylenie nieba pracobiorcom. Pracodawcy natomiast mieli być postraszeni i przestraszeni. W tej akurat kwestii sygnały były bowiem całkiem spójne i wyraziste, a w innych – rozmyte i sprzeczne, np. jeśli chodzi o reformę finansów publicznych, obniżenie pozapłacowych kosztów pracy, przystąpienie Polski do strefy euro.

Tak więc można było czuć się mile zaskoczonym tym, co premier Jarosław Kaczyński i jego ministrowie powiedzieli o gospodarce na ostatniej konwencji programowej PiS i dzień później na konferencji w siedzibie giełdy.

Jedno z najistotniejszych stwierdzeń to moim zdaniem deklaracja wspierania nie tylko pracowników, ale i przedsiębiorców. W ten plan wpisano tzw. pakiet Kluski i potwierdzenie woli zreformowania finansów publicznych, obniżenia składek ZUS oraz przeprowadzenia prywatyzacji elektroenergetyki i innych przedsiębiorstw.

Czy to jednak jest już spójny, przemyślany program gospodarczy, na dodatek szybko i konsekwentnie realizowany? Trudno powiedzieć, skoro równolegle funkcjonuje wiele innych rządowych lub koalicyjnych pomysłów, które pozostają w jawnej sprzeczności z deklaracjami ostatniego tygodnia. Na dodatek, jak pokazują już półtoraroczne rządy, wszystkie pilne i ważne dla gospodarki kwestie są zwykle odkładane na później. Tak więc od deklaracji do realizacji droga długa i wyboista.

Jedno okienko to początek

Pakiet Kluski zapowiada ułatwienia w zakładaniu firm. Część z nich już istnieje w rozwiązaniach prawnych, niepotrzebnie więc uznaje się je za nowe otwarcie, ale oby wreszcie przestały być tylko zapowiedziami, a stały się faktami. Dotyczy to jednak tych, którzy chcą się stać przedsiębiorcami. Z punktu interesów gospodarki jest to deklaracja ważna, ale o wiele ważniejsze będą działania ułatwiające pracę firm już istniejących. Z pewnością ucieszyłyby je bardziej przejrzyste i mniej uciążliwe zasady kontroli i ograniczenia restrykcyjnych działań organów państwa, bo to poprawi klimat i może odblokować inicjatywę oraz wyzwolić dodatkową energię (nowe zapisy jednak tego nie gwarantują).

Ucywilizowanie kontroli to jednak nie wszystko. Rozwój istniejących podmiotów jest utrudniony z powodu nadmiaru rozmaitych barier formalnych.

Dziś mamy ponad 800 aktów prawnych dotyczących gospodarki i trudno oczekiwać nawet od największych firm, by potrafiły stosować wszystkie z tych przepisów. Z roku na rok rośnie liczba rozmaitych zezwoleń, a opublikowana niedawno nasza czwarta już Czarna Lista Barier wskazuje, że systematycznie przybywa też innych przeszkód hamujących rozwój przedsiębiorczości.

Potrzebna jest radykalna reforma prawa gospodarczego i daleko idące uproszczenie warunków prowadzenia działalności. W tej kwestii zgadzam się z Romanem Kluską. Trzeba jednak niezwykłej determinacji rządu oraz parlamentu, by takie radykalne cięcia przeprowadzić. Jak dotąd, nawet pożyteczne inicjatywy prowadzonego podobno twardą ręką rządu gubiły się w uzgodnieniach międzyresortowych, a potem w trakcie prac parlamentarnych. Oby tym razem poszło lepiej.

Za dużo kar

Biznes oczekuje od rządu zmiany klimatu wokół gospodarki. Trudno nam będzie uwierzyć w deklaracje o państwie bardziej przyjaznym dla przedsiębiorców, dopóki Sejm rozpatruje restrykcyjne projekty ustaw o PIP i odpowiedzialności karnej pracodawców za czyny przeciw prawom osób wykonujących pracę zarobkową, tak bardzo sprzeczne z zasadami wolności gospodarczej. Oba projekty są przesiąknięte karami i zostały napisane z jedynego punktu widzenia – krótkowzrocznie postrzeganego interesu pracobiorców.

Wejście w życie proponowanych przepisów może grozić osłabieniem pozycji polskich firm i wpłynąć niekorzystnie na ich konkurencyjność wobec zagranicznych podmiotów. W skrajnych przypadkach – zwłaszcza przy niesprzyjających warunkach makroekonomicznych – regulacje te mogą spowodować niewypłacalność pracodawców, a tym samym doprowadzić do zwolnień pracowników.

Punkt widzenia wyłącznie związkowców przyjął rząd także w kwestii samozatrudnienia. Ścigać, karać, straszyć – oto strategia. Tymczasem chodzi o grupę 1,1 mln osób. Wszyscy są fikcyjnie samozatrudnieni? Nawet jeśli tak, to dlaczego? Odpowiedź powtarzamy tak często, że rząd powinien już ją znać na pamięć – zbyt wysokie pozapłacowe koszty pracy.

Czy możemy zarabiać więcej?

Jestem za wzrostem płac Polaków, tak jak za wzrostem powszechnej szczęśliwości. Kłopot z tym, że ten wzrost musi mieć ekonomiczne podstawy i nie może się w efekcie obrócić – tak jak na Węgrzech – przeciw społeczeństwu. Według analiz ekspertów Lewiatana w latach 1996-2006 wydajność pracy w przeliczeniu na pracownika rosła w Polsce średnio o 4,2 proc. rocznie, a płaca realna o 3 proc. Wartości skumulowane w tym okresie to 56-proc. wzrost wydajności i 38-proc. wzrost średniej płacy realnej (nie wiemy, skąd OPZZ wzięło swoje wyliczenia eksponowane na tablicach reklamowych w całej Polsce). Ta dysproporcja miała zbawienny wpływ na dzisiejszy stan naszej gospodarki. Dlaczego? Ponieważ pod koniec lat 90. wynagrodzenia w Polsce były niekonkurencyjne (w przeliczeniu na złote) w stosunku do Czech i Słowacji i to dlatego inwestorzy zagraniczni chętniej lokowali tam swoje inwestycje. Dziś jesteśmy nieco bardziej konkurencyjni wobec naszych sąsiadów i to dlatego odczuwamy wzrost inwestycji krajowych i zagranicznych oraz poprawę koniunktury. Ten przykład dobitnie pokazuje przewagę myślenia strategicznego nad doraźnym.

Co się w tej sferze będzie działo dalej? Zarówno „Solidarność”, jak i OPZZ, domagają się szybkich podwyżek płac, a rząd zdaje się im sekundować. Co prawda minister Zyta Gilowska obiecuje obniżyć jeszcze w tym roku składki na ubezpieczenia rentowe, a premier te obietnice potwierdza, ale minister Kalata nie rezygnuje z postulatu znacznej podwyżki płacy minimalnej. Te sprzeczne sygnały dezorientują i niepokoją. W tej sytuacji pytanie, czy rząd na pewno ma spójną politykę gospodarczą, staje się tym bardziej aktualne.

Czekamy na konsultacje

Przeciętna wydajność pracy wzrasta w Polsce o blisko 5 proc. rocznie i o tyle pracodawcy mogliby podnosić wynagrodzenia. Oczekujemy, że rząd o tyle samo będzie obniżać obciążenie pracy podatkami i składkami. W efekcie wynagrodzenia netto mogłyby rosnąć o 10 proc. rocznie, co mogłoby przynieść podwojenie płac w siedem lat. To byłby imponujący wynik. Aby tak się stało, potrzebne jest porozumienie pracodawców i pracobiorców oraz rządu, ale także realistyczna wizja przychodów budżetowych w najbliższych latach.

Przedsiębiorcy zdają sobie sprawę, że tak jak firma nie może w dowolny sposób kształtować poziomu wynagrodzeń, tak i rząd nie ma zupełnej swobody w czerpaniu z budżetu państwa. Dlatego Rada Przedsiębiorczości, skupiająca 11 najważniejszych organizacji biznesowych, na początku marca zwróciła się do rządu z postulatami zmian w pozapłacowych kosztach pracy, których realizacja byłaby zarówno korzystna gospodarczo, jak i uzasadniona społecznie. Zasadniczy walor naszej koncepcji polega na tym, że jej realizacja pociąga za sobą tyle samo kosztów, co oszczędności.

Ile kosztuje hurraoptymizm

Rząd przymierza się do nowych wydatków socjalnych, argumentując, że pozwala na to wysoki wzrost. Przedstawiony niedawno projekt programu polityki prorodzinnej oceniamy w Lewiatanie pozytywnie. To dobry ze strony tego rządu przykład myślenia systemowego. Nie możemy jednak nie postawić pytania o koszty tej reformy.

Już w 2007 r. ma zacząć się redukcja pozapłacowych kosztów pracy. Za dwa lata rząd obiecał społeczeństwu redukcję podatków od dochodów osobistych (PIT). Jednocześnie Polska zobowiązała się wobec Komisji Europejskiej do redukcji deficytu sektora finansów publicznych poniżej wymaganych 3 proc. PKB w 2009 r. Tempo tej redukcji ociera się o dopuszczalny przez Komisję Europejską minimalny wskaźnik (0,5 proc. PKB rocznie), a zatem wolniej już nie można bez narażania się na reprymendy Komisji oraz reperkusje na rynkach finansowych, które mogłyby uznać, że Polska nie wywiązuje się ze zobowiązań, i zażądać wyższej premii za ryzyko.

Za dwa lata dodatkowe koszty zapowiadanych reform wyniosą ponad 21 mld zł. Minister finansów twierdzi, że te reformy uda się sfinansować, wykorzystując wzrost gospodarczy, którego prognozy zostały podwyższone, a zatem dochody budżetu państwa zwiększą się.

Uważam takie podejście za klasyczne dzielenie skóry na niedźwiedziu. Optymistyczne prognozy rządu budowane są w okresie, kiedy gospodarka nadal się rozpędza, a deficyt rządowy w latach 2005 i 2006 okazywał się niższy niż założony w ustawie budżetowej. Stwarza to atmosferę niemal euforii, że oto wzrost przyspieszył nawet powyżej 7 proc. rocznie w I kwartale br., a obecne ożywienie potrwa co najmniej kilka lat. Nie wolno jednak zamieść pod dywan pytania, czy rząd nie przeliczył się z możliwościami sfinansowania kosztownych reform. Na dodatek nie policzono tu kosztów wynikających z zaniechania niektórych reform, jak choćby ciągle nieuregulowanych emerytur pomostowych.

Węgierska lekcja

Na początku marca byłam w Budapeszcie. Miasto piękne jak zwykle, wiosna, słońce, ale wśród ludzi na ulicach wyczuwa się jakieś nieokreślone napięcie. Niezbyt konkretne odczucia zamieniły się w niepokój, kiedy doszłam do imponującego gmachu węgierskiego parlamentu. Teren był otoczony stalowymi barierami i baczniej niż zwykle strzeżony przez policję. Najwyraźniej przedstawiciele narodu obawiali się zapowiadanych zamieszek, do których wzywała opozycja, ale które mają swoje źródło w społecznym niezadowoleniu z rządowej polityki zaciskania pasa. 15 marca na ulice wyszło 200 tys. Węgrów i brutalnie obrzuciło jajkami premiera i ministrów. Węgrzy mają się czym martwić. Inflacja w styczniu wyniosła ok. 9 proc. (gaz podrożał prawie o 60 proc.), deficyt budżetowy zbliża się do 10 proc. PKB. Przyczyną dekoniunktury są rozdęte wydatki budżetowe.
 

Konfederacja LewiatanStowarzyszenie Kongres KobietEFNI